wtorek, 18 lutego 2020

Kilkanaście godzin na wariackich papierach - co ma gieksiarz do chorzowskiego?

Zwykły, najzwyklejszy czwartek po pracy. Przygotowania na piąteczek, który miał przynieść szereg myśli na nadchodzący tydzień. Pochłaniając tak ten zwykły czwartkowy żurek myślałem o kolejnych rutynowych czynnościach, które wnet miałem rozpocząć. Jakieś tam randomowe porządki, porobić przelewy, zrobienie kanapek na jutro, pranie białych rzeczy, które trzymam w osobnej misce w łazience ... i wtedy mnie coś tknęło. Ta myśl sprawiła, że następne godziny i dni przebiegły na iście wariackich papierach ... w sumie jak każda akcja na spontanie w moim wykonaniu.

Żurek stygł, a internet zaczął się przeglądać z prędkością światła, by tylko wyrobić się z goniącym mnie czasem. Myśli w głowie przelatywały szybciej niż słowa, które czasami wypowiadam w jakiś zabełkotany ale humorystyczny sposób. W końcu jest, czwarty link i gotowy kreator na wierzchu. Jak teraz podsumować 12 i pół miesiąca używając mniej niż pół zdania?

Nigdy nie przypuszczałem, że wychowany w trójkolorowej dzielnicy przyjdzie mi współdzielić miejsce z ... kibicem Ruchu Chorzów. Klub, do którego w teoretycznej nienawiści byłem wychowywany od małego. W teorii, bo w praktyce zawsze mnie to zlewało, ale dzieliłem widzialne emocje co by nie odstawać od reszty znajomych. Zawsze z respektem patrzyło się na żółć, zieleń i czerń, zmieszczonych w sprytnych sloganach czy herbach. a z tymi biało-niebieskimi barwami było tak jak z policją, która zawsze gdzieś wyłaniała się zza rogu - niby organ obronny, a jednak zawsze czuło się ten strach na sam widok. Może nie bez powodu tych i tych się nazywa psami ... przeróżnej maści, przed którymi się zwiewa w popłochu.

Czemu więc miałem obawy by wrócić z L4 do pracy? Bo uległem plotkom usłyszanym od ziomeczka z Batorego? To mało powiedziane. Co więc takiego się wydarzyło?


Ten nowy koleś w biurze zaczął zbierać ekipę na halę. Halę na którą pójść nie mogłem z powodu skręconego stawu skokowego. Jak Mateo tańczy na lodzie przekonała się moja lewa noga. Jako że z nudów pracowałem z domu, byłem na bieżąco z wydarzeniami w korpoświecie. Więc gdy tylko przydarzyła się okazja by wbić na "ukochany" klub, zrobiłem to bez wahania.


Nie obyło się to bez echa. Wieść że wbiłem sobie właśnie szpilkę trafiła do mnie w ciągu kilku następnych minut z różnych stron. Też sobie zacząłem to samo uświadamiać. że niby co on trenował, jakiś boks? Że to wierny kibic i jeździ na wyjazdy? Już wtedy wiedziałem, że mam przejebane ... Googlowanie po Fejsie na nic się nie zdało, bo jak znajdziesz typa co nie wiesz jak wygląda i nie ma wspólnych znajomych? Po prostu z góry już wiedziałem, że przeskrobałem sobie ostro u typa. Co zaś myślano o mnie? Profilówka rodem z typowego dresiarskiego gieksiarza, który jest gotów wpierdolić.

Nieunikniony konflikt zaostrzały różne sygnały napływające zza drugiej strony e-świata. Stwarzanie pozorów było tylko na pozór, by pozorem pokazać się z niepozornej strony - wiedział jak ripostować to co mówię. Żarty i drwiny dla niepoznaki wydawały się mieć drugie dno. Czy po takich zdjęciach mogłem myśleć co innego? Przecież dowiedziałem się co się dzieje z takimi jak ja.


Czas jednak leciał, a spór jakby nie dawał się we znaki. Może to były tylko pozory, ale szybko zaczęliśmy przypadkowy kontakt online. Przez pomoc zawodową, moje problemy z chodzeniem aż po pierdoły z życia, zaczęliśmy łapać powoli kontakt. Wspólny temat pracy dyplomowej wywiązał kolejne tematy do rozmów, a nim się obejrzałem, już zacząłem powoli się poruszać.

Od kroku do kroku, przysiad za przysiadem, postęp w rehabilitacji zdawał się być coraz lepszy. Było jednak coś, co dodawało sił, by wierzyć w powrót do formy. Chwilę później były już przymiarki do powrotu na rower. Co jednak sprawiło taki postęp? Z jednej strony mogła to być zbawienna moc krioterapii, zimnego naparzania zlodowaciałym tlenkiem węgla przez uroczą Monikę, z drugiej zaś we znaki dawała się odczuwać ta silnie podkreślana co chwila wiara, wiara w jeden klub. Bo w końcu jak nie nabrać dystansu do pełni sprawności, jak nie poprzez baczne analizowanie poczynań i słów zagorzałego fana i kibica z krwi i kości, który darzy wiarą i pasją swój klub? Może i szczegół, ale był to ktoś o innej mentalności, który bacznie kibicował mi powrotu do formy.

W końcu przyszło nam się poznać, i zbić tą niechlubną pionę między klubami toczącymi spory między naszymi miastami. Mały gest a obalił cały utarty szlak postępowań o jakbym to kiedyś powiedział "Chorzowskich śmieciach". Stał przede mną normalny i ogarnięty fan swojego klubu. Piona, po której kilkanaście dni później dowiedzieliśmy się, że to właśnie nie kto inny a gieksiarz będzie przekazywał obowiązki chorzowskiemu. Chorzowski miał zająć moje miejsce.


Czas biegł, a ja coraz sprawniej zacząłem się poruszać, nie tylko na placu, ale też w pracy, tylko po to, by zdać ostateczny test - mecz na hali. Wydarzenie, na którą myśl stres dawał się we znaki jak podczas egzaminu praktycznego na prawo jazdy na wzniesieniu. Byle tylko się nie stoczyć, nie pogrążyć i nie zawalić. Byle tylko te 11 par oczu nie spoglądało na tą ofiarę. Czas jednak nadszedł, przebrany na hali w jedynej koszulce sportowej jaką miałem - niebieski poliester z białymi paskami i znakiem. Te niecodzienne barwy u mnie sprawiły, że mecz rozgrywałem nie z kim innym jak z chorzowskim ziomkiem. Na boisku więc był tylko jeden cel - przezwyciężyć strach przed grą w pełnym takcie.


Niby zwykły komentarz po meczu, ale sprawił, że na dobre uwierzyłem w powrót do sprawności. Moja, jak ja to oceniłem wtedy bardzo słaba gra, okazała się psychiczną stabilnością do przezwyciężenia strachu przed powrotem do ulubionych aktywności sportowych. Bardzo słaba wiara we własne umiejętności polepszała się po otrzymaniu bardzo pozytywnych komentarzy po meczu. Chłopacy widzieli mój wysiłek włożony w ten mecz i to jak zmagałem się z własnym sobą. Potrzebowałem czasu by to zrozumieć.

Niedługo później, przyszło mi się napić z Dawidem. Niezależnie kaj piją hanysy ze Śląska, po mordzie se dadzą i piją dalej. To jednak była ukryta intryga gospodarza osiedla, na którym piliśmy. Chcieli gieksiarza z powrotem w biurze. Wiele swoich przemyśleń miałem, ale dopiero z kumplami podjąłem decyzję. Zaczął się okres, w którym ruch i gieksa zaczęły współdzielić open space.

I tak to czas każdemu z nas leciał. Mijały miesiące a każdy zajmował się swoimi sprawami. Miesiące po których usłyszeliśmy, że wśród naszej ekipy NCR zwolni się jedno miejsce. Nasza najlepsza ekipa miała się rozpaść. Jak teraz pożegnać gościa, któremu każdy z nas zawdzięcza tyle dobrego. I gdy tak o tym myślałem, mój żurek był już zimny.

Spojrzałem na godzinę, zostawiłem zupę i jak z procy wybiegłem z domu, by tylko zdążyć z realizacją narodzonego w głowie planu kilkadziesiąt sekund temu. Zabójczy bieg po schodach, bo przecież zaraz zamykają wszystkie sklepy w okolicy. Sprint na tramwaj, który akurat miał czerwone światło. Nie minęło 7 minut, a byłem już u drzwi centrum handlowego, a nadal goniący czas zdawał się nawet powstrzymywać pot spływający z tego pośpiechu. Długa w pierwszą alejkę, sprint po schodach, wyminiętych po drodze osób chyba z 10. Dobiegłem do punktu tylko po to, by dowiedzieć się, że maszyna jest wyłączona, a pani zza lady przytaknęła tylko, że to co chce zrobić, odebrać mogę dopiero jutro ...

Jutro ... ja nie mam tyle czasu. Jutro to będzie ostatni dzień. Poczułem się, jakbym zajebał coś przeogromnie ważnego. Jedyna szansa, żeby pożegnać członka zajebistej ekipy z pozytywnym akcentem. Co więc mogłem zrobić - poradziłem się pozostałej ekipy o moich zamiarach. Niespodziewanie, odbiło się to bardzo pozytywnym echem, i okazało się, że będzie jeszcze jedna okazja. Skoro do poniedziałku było jeszcze trochę czasu, mogliśmy się do niego trochę lepiej przygotować. Pozytywny feedback w sprawie planowanego projektu jeszcze bardziej umocnił mnie w przekonaniu, że nie wszystko stracone.

Nastał piątek, ponownie jem żurek zmęczony pracą. Ponownie musiałem zrobić projekt, bo inteligenty ja nie spisał informacji o gradiencie, czcionce, rozmiarach itp. Wyleciałem jak z procy, tym razem po zjedzonej zupie, by zacząć ponownie przeogromny maraton w realizacji tego nikczemnego planu. Na miejscu w punkcie tym razem jakiś koleś. Wyglądał na kogoś, kto faktycznie zna się na rzeczy. I tu los się w końcu do mnie uśmiechnął. Nie dość, że właśnie rozmawiałem z byłym pracownikiem naszej firmy, ze stażem dwukrotnie przewyższającym mój, to na dodatek kibicował on klubowi znienawidzonemu przez gieksiarzy. Był to kolejny raz, kiedy mogłem przybić pionę z chorzowskim, po tym jak wyznaczyliśmy sobie plan działania na najbliższe 20 godzin. Problemy były dwa: brak koszulki w odcieniu ciemnego błękitu, a także nienajlepszy projekt graficzny bez nośnika danych. Zaczął się wyścig z czasem.

Był to koniec dnia zakochanych, a ludzi nadal było sporo wszędzie. Miałem jeszcze półtorej godziny, żeby kupić jakąś fitującą koszulkę, a projektant całe 90 minut, żeby wykonać moje zlecenie, wciskając mnie między te wszystkie zakochane pary. Sprawę utrudniał fakt, że musiałem raportować ekipie dane, mając już tylko 22% baterii.

Polecony sklep znajdował się w oddalonej galerii o jakieś 300 metrów. Przebijając się miedzy alejkami, dorwałem pierwszą koszulkę. Kolor się zgadza, analizuję rozmieszczenie napisu, kiedy nagle ... mój wzrok przykuwają przyszyte guziki. Trzymałem w ręku największy badziew na wprasowanie napisu - koszulkę polo. Mimo bardzo niskiej ceny, zniesmaczony musiałem wyjść i szukać kolejnych punktów. 


Wnet udałem się do popularniejszych sieciówek, by znaleźć kolejną wspaniałą koszulkę, by tylko ponownie ją odłożyć. Koszulka była wspaniała, ale rozmiar XS powstrzymał mnie od zakupu, nawet po kosmicznej obniżce do 8,99zł. Z każdym kolejnym raportem bateria spadała, a zdjęcia traciły na wartości. Co najbardziej utrudniało to zadanie, to te wszystkie wyprzedaże i rzucające się w oczy promocje. Jeszcze nigdy nie miałem ochoty przejrzeć tyle ciuchów ile rzuciło mi się w oczy przez te ekstremalnie szybkie sklepowe przebieżki. W kolejnych sklepach koszulki granatowe na zdjęciach dawały błękitny kolor. Każde kolejne odwiedzone miejsce przynosiło coraz to gorsze znalezisko. O godzinie 20:40 stałem przed nie lada decyzją: kupić koszulkę polo lub granatową i lecieć po nadruk, czy już teraz w podskokach wrócić do poprzedniej galerii i coś tam dorwać.

Mając w głowie 11% baterii, postanowiłem wrócić się, porzucając zakup znalezionych koszulek. Pierwotna galeria miała rozwiązać ten problem. Spocony kolejnym sprintem przez jednodniową aleję zakochanych (pobliże Mc Donald's), wleciałem przez obrotowe drzwi jak nóż w ciepłe masło. Czas powoli się kończył, a miałem aż dwa najwyższe poziomy do obskoczenia. Najlepszym pomysłem wydawały się sklepy, które same w sobie miały ruchome schody. Półka za półką, wieszak za wieszakiem, wzrok pędzący szybciej po ekspozycji sklepu niż metro w Dubaju. Zamiast 10 minut, starczało mi na sklep maksymalnie 35 sekund. Szybka analiza kolejnego punktu, tu jasny błękit, tam ciemny granat, gdzie indziej szary odcień niebieskiego, poliester, spandex, nylon, amelinium. Ostatnie regały, do których droga prowadziła po umytych już podłogach. Ostatnie 2 minuty i 8% baterii, żeby w końcu dobiec do tego ostatniego zaułka. Wieszak, na którym miała wisieć ta idealna koszulka. Już ją widziałem z 20 metrów, już ją miałem w rękach. Już chciałem wyciągnąć kartę i rzucić kasjerowi na ladę, kiedy nagle ... dostrzegłem na koszulce czarny symbol i napis 4F.


Mój świat lęgnął w gruzach. Minuta do zamknięcia galerii, jutro do pracy, a ja kolejny dzień bez niczego. Czułem bezradność połączoną z zajęciem ostatniego miejsca w olimpiadzie. Musiałem wrócić do stoiska, i poinformować o przegranej. Z bólem przyznałem, że nie wykonałem misji.

Tu pojawiło się światło w tunelu. Po raz kolejny ktoś pokazuje, że wiara w klub jednoczy kibiców. Niby element codziennej pracy, zwykłego szarego obowiązku, a bezinteresownie zostałem postawiony przed faktem, że niebieski będzie mieć na jutro gotowy projekt, który na miejscu ogarnie w sobotę między każdym zleceniem. Cóż miałem więc zrobić? Ostatnie 7% baterii starczyło mi na podzielenie się newsami z ekipą i dojazd do domu w rytmie Coldplay, w głowie snując strategie na jutro, czując się jak we własnym teledysku.

Przyszedł 15 luty 2020r. Ostateczna szansa, by urzeczywistnić plan, który był już w realizacji dobre kilkadziesiąt godzin. Wyjście z pracy 15:45 wymusiło kolejny już w tym tygodniu sprint, tym razem na autobus, by wydostać się z zadupia, i dotrzeć do kolejnej galerii handlowej. To się już wydawało takie proste. Wejść na pasaż, dorwać pierwszy lepszy ciuch, i wyjść. Co więc stało na przeszkodzie? Ta przeogromna przestrzeń i różne aleje odzieżowe na pasażu marketu. Setki jak nie tysiące materiałów do przejrzenia, w nadziei że gdzieś właśnie czeka na kupno ta jedna bawełniana koszulka. skupiony wzrok nauczony doświadczeniem z dnia poprzedniego już dobrze wiedział czego i gdzie szukać. Mniejsza ilość klientów tylko ułatwiała sprawę przebiegania między kolejnymi regałami. Zdecydowanie za łatwo szło.

Jak się okazało, nie było nawet kawałka szmaty nadającego się do nadruku. Nie byłoby efektu na białym, to musiał być ten konkretny odcień niebieskiego. Nic innego nie wchodziło w grę. Zbliżała się godzina 17:00, nie mogłem sobie już pozwolić na dojazd do kolejnej galerii handlowej. Musiałem kupić to właśnie tam. Lecz pozostały jeszcze dwa miejsca, gdzie mogłem to kupić. Jako że grupa podpowiadała Decathlon, udałem się właśnie tam, w poszukiwaniu błękitnej bawełny, lecz i tam na dziale fitnesu musiałem obejść się ze smakiem.

Straciłem już nadzieję niemalże do końca. Pozostał ostatni randomowy sklep na wejściu do centrum, praktycznie nierzucający się w oczy mały sklep odzieżowy. Tak czy tak bym obok niego przechodził w momencie wyjścia, więc tam moje kroki zawędrowały. Pierwsze co rzuciło się w oczy - błękitna koszulka, JEST!. Szybko podbiegam, analiza, rozmiar, kolor, wszystko się zgadza. Wysyłam ostatnie zdjęcie do ziomeczków z dobrą nowiną ... ale zaraz, czemu ta koszulka jest dżinsowa? Wysyłam kolejne zdjęcie ... i nagle była błękitna ... coś tu było nie halo, a byłem już tak blisko że nie mogłem sobie odpuścić.

Wołam ekspedientkę, szukam jej palety kolorów, i porównujemy. No ni chuja, nie ten kolor, dodatkowo, nie przypominało to żadnego koloru znanemu ludzkości - a skoro kobieta tak mówi, znaczyło że faktycznie coś było nie tak. I tak stoimy, patrzymy jak te dwa Michały w koszulkę, i analizujemy. Czas leci, sobota się kończy, a koszulka nadal niegotowa. 


Nagle ten błysk w oczach! Przeszliśmy się po sklepie, i oglądaliśmy ją w różnym świetle. To światło ekspozycji dawało mylne postrzeganie barw! Nagle ten blask mnie olśnił niczym w bajkach. To była ta koszulka. Ten ciuch, za którym przeleciałem pół Katowic i kilkadziesiąt sklepów. Ten właśnie koszulek będzie zwieńczeniem tego dnia!

Szybko wziąłem najlepszy rozmiar i udałem się do kasy. Nic nie zwiastowało kolejnego sprintu, ale czym że by było życie bez wariackich papierów :D. Kolejny bieg 400m na zbliżający się tramwaj, w obawie postoju w dzielnicy cudów następnych 20 minut. Siedzę w tramwaju trzymając zdobycz w rękach niczym niczym puchar za wygrane zawody. Pora już późna, ale miałem obiecane słowo - projekt będzie, koszulka będzie, wszystko będzie.

Przybywam do punktu, przekazuję koszulkę, analizując projekt na ekranie monitora. Nigdy nie podjąłem tak szybkiej decyzji jak w te 2 sekundy. Czas wypalania koszulki był dłuższy niż ustne matury językowe razem wzięte. SAP nawet nie generował MON'ów tak długo, jak prasował się ten napis. Myślałem wtedy o wszystkim, gdzie się podpisać, ile podpisów się zmieści, czy kupiłem dobre markery, czy się spodoba, jaka zupa jutro ...

"GOTOWE!". Odrywam wzrok, by ujrzeć projekt naniesiony na ten kawałek błękitnego materiału. To było to! Trzymałem w swoich rękach najlepszy projekt graficzny jaki mogłem sobie wymarzyć. Miałem pewność, że to właśnie będzie to. Nie bez powodu przywołałem chwilę temu datę 15 luty - dokładnie rok wstecz, w ten dzień zwyzywałem gościa od najgorszych, oczerniając jego miasto i jego klub. Dokładnie rok później, trzymam w ręku najwspanialszy prezent na zwieńczenie ostatniego całego roku od kiedy to wszystko się zaczęło. Roku ze wspaniałą ekipą, wraz z którą ślemy teraz podziękowania.

Najwspanialszym momentem był jednak sam moment wręczenia prezentu. Zobaczyć tą niepohamowaną radość, oraz uronioną łzę w geście wzruszenia i prostego "dziękuję".



***

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz